wtorek, 16 stycznia 2018

Od Freysdal do Sekhmet

- Sroczka kaszkę warzyła  — z szerokim uśmiechem ruszam aż ociekającym od przepychu korytarzem, powtarzając dziecięcą wyliczankę zasłyszaną na jakiejś ulicy. Przez okno do posiadłości zagląda wielki, acz blady w szkarłatnej łunie zazdrosnego świtu księżyc. Zdaje się blednąć z każdym moim krokiem, jakby wiedząc co czeka domowników, a właściwie przede wszystkim jednego z nich  — Jak już nawarzyła  — sunę ulubionym sztyletem po szkle, wydaje ono nieprzyjemny, piskliwy dźwięk, jednak rozkoszuję się nim, kojarząc go z piskiem przerażonej ofiary  — Temu dała na łyżeczkę  — bezszelestnie otwieram drzwi i wbijam strażnikowi sztylet w plecy, zaciskając palce na jego ustach, by nie zaalarmował innych. Ostrożnie układam go na ziemi, wycieram sztylet o mundur i ruszam dalej, nie pozostawiając za sobą ani śladu z wyjątkiem trupa  — Temu dała na miseczkę - muskam opuszkami palców jedwabną zasłonę i ukrywam za nią, słysząc chwiejne kroki zalanego w trupa głównego strażnika. Osobiście dopilnowałam, by tego dnia nie był w stanie wykonywać swoich obowiązków. Stary dureń. Gdy po dłuższej chwili kroki cichną, wychodzę zza zasłony  — Temu, bo grzecznie prosił  — sięgam po złoty posążek, ważę go w dłoni i wciskam do torby. Będzie za niego mnóstwo koron. Rozsuwam zasłony małżeńskiego łoża i pewniej chwytam sztylet  — Temu, bo wodę nosił  — szybko uciszam drobną kobietę, pewnie, bez wahania podrzynając jej gardło. Nawet ładna, mogła trafić na lepszego męża. Wycieram juchę z dłoni o satynową pościel i przechodzę na drugą stronę łoża  — A temu...  — chowam ostrze i siadam na klatce piersiowej mężczyzny, łapiąc go za gardło. Tak brzmiało zlecenie, hrabia de Varco miał zostać uduszony  — Nic nie dała, tylko łepek urwała  — chciwie oblizuję wargi, patrząc w twarz mężczyźnie próbującemu oderwać moje palce od swojego gardła  — Sir Longchamp przesyła pozdrowienia, hrabio  — usztywniam uchwyt, twarz człowieka zaczyna czerwienieć, a następnie sinieć, zaczyna słabnąć coraz bardziej. Po dłuższej chwili wiotczeje, a ja podnoszę się i otwieram okno, wdrapując się na parapet  — I frr, poleciała  — odpycham się od parapetu i zeskakuję prosto w śnieżną zaspę, witają mnie pierwsze promienie słońca wyglądającego zza gór. Szybko wygrzebuję się ze śniegu i dosiadam czekającego już na mnie siwka, poganiając go. Ten zarzuca głową i rusza z kopyta, ślizgając się na lodzie. Niemalże przywieram do szyi wierzchowca, goniąc go. Doskonale znając tutejsze tereny, omijam trzęsawiska i wilcze doły, zwierzę ufnie podąża za moją ręką, czując moją pewność. Nawet gdyby próbowali podążać za tropem mordercy, nie odnajdą mnie, gdy oni będą odmrażać sobie tyłki w śnieżycy, która nadchodzi, ja będę grzać swój przed kominkiem w jednej z lepszych oberży w Czerwonej Warowni. Towarzystwo może i niezbyt doborowe, ale piwo mają dobre. Mnie pasuje.
Zeskakuję z konia, odprowadzam go do stajni i poluźniam popręg, przy okazji zabezpieczając wodze. Otrząsam się ze śniegu, zrzucam kaptur i przez chwilę cieszę ciepłem bijącym od przynajmniej dwóch tuzinów koni. Kupię mojemu owsa, należy mu się. Wypocznie przez noc. Przesuwam dłonią po boku ogiera i marszczę nos. Przy okazji powinien wyschnąć. Rozglądam się, szukając wzrokiem jakiegoś koca, żeby mi się koń nie przeziębił. Podchodzę do śpiącego stajennego i zrywam z niego okrycie. Już mu się nie przyda. Zaczynam energicznie wycierać boki i szyję wierzchowca świeżą słomą, po czym klepię go po głowie i narzucam mu koc na grzbiet. Skoro ja się ogrzeję, to on też powinien. Puszczam mimo uszu narzekania zaspanego stajennego i sięgam do torby po kilka koron, wciskając mu je w dłoń.
- Przy okazji daj mu owsa  — rzucam niedbale i ruszam w stronę karczmy, poprawiając włosy. Rozglądam się uważnie, uśmiechając nieznacznie. Nic a nic się tu nie zmieniło, jakby czas stanął w miejscu. Nie zwracając na siebie dużej uwagi, wchodzę do karczmy, siadam na ławie tuż przy kominku i zamawiam grzaniec, wcześniej mocnym uderzeniem o ladę budząc karczmarza. Później trochę się prześpię, a później, pewnie wieczorem ruszam dalej w drogę, po resztę zapłaty od tego całego Longchampa. Odchylam się na ławie, poluźniam pas i opieram nogi o kominek, popijając grzaniec. Z zadowoleniem przymykam oczy i niedbałym ruchem dłoni rozpinam podszyty futrem płaszcz, przewieszając go przez oparcie ławy, by wysechł. O tej porze w oberży jest nad wyraz cicho i spokojnie, pewnie wszyscy śpią po solidnej popijawie. Odstawiam kufel i podnoszę się, kładąc kilka koron na — Jakiś sensowny pokój, bez wszy w sienniku  — mężczyzna wskazuje na schody, obserwując mnie podejrzliwie. Widocznie kojarzy mnie z jakiegoś listu gończego. Bywa. Ruszam we wskazanym kierunku i popycham drzwi od jednego z pokojów.
Nieśpiesznie schodzę po schodach, przecierając zaspaną twarz. W karczmie panuje charakterystyczny dla niej gwar, goście to głównie tutejsi mężczyźni, zbóje, najemnicy i cała reszta. Kojarzę kilka z tych pokrytych bliznami twarzy, jednak nie dosiadam się do żadnego z tych podróżników, dostrzegając wysłannika Poczty w szmaragdowym płaszczu. Jest ode mnie wyższy, jak właściwie wszyscy tutaj, no kto by się spodziewał. Mogłabym by te parę centymetrów wyższa.
- Można się dosiąść?  — przybieram przyjazny wyraz twarzy i uśmiecham delikatnie, jednocześnie uważnie lustrując wzrokiem wysłannika, a właściwie wysłanniczkę, co dostrzegam dopiero po chwili. Ta nieznacznie kiwa głową, popijając ale, to znaczy najgorsze świństwo jakie można pić. Siadam obok niej i zakładam nogę na nogę  — Co cię tu sprowadza? Poczta rzadko dociera w tak nieprzyjazne strony, wiem co mówię  — uważnie obserwuję podróżniczkę, jednak niewiele mogę wywnioskować, widząc zaledwie część jej profilu.
- Listy - rzuca, dopijając piwo  — Docieramy tu częściej niż ci się zdaje, w końcu roznosimy pocztę po całym kontynencie  — czyżbym słyszała pewne wahanie? Nie, chyba mi się zdawało.
- Ale wysłannicy raczej rzadko obijają się po karczmach, z tego, co mi wiadomo  — lekko przekrzywiam głowę, uśmiechając się  — Zgubiłaś się?
Sekhmet?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała prudence. z Panda Graphics.