- Chyba ci się panie pomyliło — mówię lodowato, machinalnie kładąc dłoń na rękojeści sztyletu — Płacisz pan tyle, na ile się umówiliśmy, albo sama to sobie wezmę, i to z nadwyżką, a dokładniej twoją śmierdzącą skórą. Sto koron i ani grosza mniej, robota fachowca kosztuje.
- A-ale ja-a... Nie mam tyle — mężczyzna z przerażeniem cofa się o krok, wpatrując w zdobioną rękojeść sztyletu, którą niemal z czcią muskam opuszkami palców - O-okradli mnie — gwałtownie wyszarpuję Zmrok z pochwy i przykładam mężczyźnie do gardła.
- Słuchaj pan teraz uważnie. Chcę moje pieniądze natychmiast albo poderżnę ci gardło. Ruchy! - jasnowłosy drga i pospiesznie prowadzi mnie w stronę, jak się domyślam, skrzynki z pieniędzmi. I bardzo dobrze, wywiązałam się ze swojej części umowy, przywiozłam mu głowę człowieka, którego mi zlecił, teraz jego kolej. Po chwili mężczyzna wchodzi do sypialni i klęka, wyciągając skrzynkę spod szerokiego, małżeńskiego łoża. Wygląda na wygodne jak cholera, toteż bezczelnie układam się na nim, nie przestając jednak obserwować mężczyzny, jeszcze coś wywinie, a tego nie chcę.
- T-tu... Tu są pieniądze — człowiek podnosi się z kolan i wyciąga w moją stronę drżącą dłoń z pękatym mieszkiem. Wstaję i wyrywam go mężczyźnie, po czym otwieram, by upewnić się, że nie próbuje mnie oszukać. Białe korony, wyśmienicie. Wymieni się je gdzieś po drodze. Kiwam byłemu już zleceniodawcy głową i ruszam w stronę wyjścia, nie oglądając się. Pod drzwiami podrzucam mieszek, i dla pewności zważywszy go w dłoni, zwinnie dosiadam smukłego, górskiego konika, tutejsi nazywają je swejkami. Ten futrzak może i nie budzi respektu, ale jest dzielniejszy niż niejeden ogier bojowy. Ukradłam go niedługo po ucieczce z Redanii, do dziś uważam to za doskonały wybór, mimo niewielkiego wzrostu jest prędki jak wiatr. Ściskam kuca łydkami, popędzając go do kłusa i rozglądam się czujnie. Nigdy nie wiadomo, czy gdzieś nie czai się chętny na kilkadziesiąt koron za moją głowę. Takich było już wielu, lepiej być przygotowanym. Mimowolnie mocniej naciągam kaptur ciemnego płaszcza na twarz i wplatam zmarznięte palce w bujną grzywę mojego towarzysza, chcąc ogrzać się choć trochę. Cholera, w Redanii było zimniej, a i tak zamarzam. Niedługo będzie zmierzchać, muszę znaleźć jakąś gospodę, nie chcę jechać po ciemku, jeszcze kuc połamie nogi i trzeba będzie iść pieszo szmat drogi, a to zdecydowanie nie jest mi na rękę. Tylko gdzie w tej zabitej dechami dziurze znaleźć chociaż najpodlejszą karczmę? Popędzam konia do szybszego chodu, by rozgrzać się choć trochę, mimowolnie uśmiecham się szeroko, czując wiatr we włosach, targający także moim płaszczem. I to rozumiem! Pochylam się w siodle, by oddać wierzchowcowi jak najwięcej wodzy i odciążyć zad, będący głównym napędem, a ten z wesołym parsknięciem zarzuca łbem i puszcza się dzikim cwałem. Może to i nieodpowiedzialne, trakt jest oblodzony, ale co to za zabawa bez odrobiny ryzyka? Nic mi nie będzie, kot zawsze spada na cztery łapy, a pionowe źrenice mówią same za siebie. Zwierzę płynnie przeskakuje przez zamarznięty strumień zupełnie bez mojej pomocy, a ja uśmiecham się mimowolnie. Niegłupi futrzak.
- Szlag by to. Szlag by to wszystko! Cholera jasna! - z wściekłością kopię zaspę śnieżną. A jednak szczęście nie będzie sprzyjać mi wiecznie. Zmęczony długim biegiem koń wreszcie się potknął i złamał nogę. Wciąż kwiczy panicznie, próbując się podnieść. Podchodzę do niego i wyciągam sztylet, po czym zręcznie przecinam tętnicę szyjną, z której natychmiast tryska krew, tym samym skracając jego cierpienie. Przysłużył mi się, zasługuje na chociaż tyle. Wałach wydaje z siebie ostatni, nieartykułowany dźwięk, po czym jego głowa ciężko opada w śnieg. Wycieram ostrze sztyletu o spodnie i chowam go, po czym odpinam końskie juki od siodła i zarzucam je na plecy, wzdychając ciężko - No to w drogę - zaczynam powoli brnąć przez śnieg, z zimna szczękając zębami. Świetnie, cudownie wręcz. Tylko tego brakuje, żebym zdechła z wychłodzenia. Z czasem śnieżyca zaczyna się nasilać, już jakiś czas temu przestałam widzieć nawet własną wyciągniętą dłoń, trzymająca w sinych z zimna palcach latarnię na kiju. Płomyk zaczyna powoli dogasać, jednak ja wciąż powoli, na drżących z wyczerpania nogach brnę przed siebie. Nie wolno mi się zatrzymać, nie wolno. Te zaspy wyglądają na takie wygodne, ale nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek, wtedy sprawa będzie przesądzona, zamarznę tu. Nagle drgam, słysząc donośny głos. Wcześniej, skupiona jedyne na przeszywającym do szpiku kości zimnie nie dostrzegłam zbliżającej się postaci. Lekko rozchylam usta, analizując słowa mężczyzny, jak udało mi się wywnioskować. To moja szansa.
- Ja... Priscilla. Priscilla Degreyn. Mój koń poślizgnął się i złamał nogę, dalej musiałam iść pieszo. Jest tak zimno — pochylam głowę i szczelniej owijam się płaszczem, drżąc.
Talyush?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz